Przejdź do głównej zawartości
Życie.
Tak trudno je przeżyć dobrze i godnie, i bez żałowania jakichkolwiek chwil.
Jednak może ta żałość, która jest w Nas jest dobra? To ona nas uczy, by nie popełniać ponownie tych samych błędów tylko, aby próbować robić coś inaczej, poprawiać się. By próbować kolejny, kolejny i kolejny raz, aż uda się tak jak tego chcemy.
Czy należy się poddawać? Nie.
Chociaż życie podkładało mi pod nogi wiele kłód. To zawsze wychodzi z tych kłód wiele dobra. Mimo, że same w sobie są złe. Załamuję się jak mało kto, ale podnoszę się jakby miało nie być jutra.
Nie wiem czy dobrze jest o tym pisać, czy może jednak nie. Wiem, że nie miałam w życiu najgorzej. Nie. Uważam, że moje życie jest dobre. Ja jestem dobra. Ja zaczynam w końcu wierzyć w siebie tak jak tego chcę.
I może po kolei będę pisać o tym co ja przeżyłam. I może to, co napisze będzie miało znaczenie lub nie będzie miało w życiu innych ludzi. Jednak jeśli jest to „może” to warto napisać i spróbować. Kogoś może to zmotywować do życia, treningu, pracy nad sobą, nad swoim rozwojem osobistym, a może ktoś tylko pomyśli – jednak nie mam najgorzej, więc warto się starać.
Życie jest zaskakujące i nigdy nie należy rezygnować z prób przeżycia go lepiej.
Jeśli chcecie przeczytać oto jest początek mojej historii:



Urodziłam się jako mały olbrzym (4kg i 60cm). Przez całe życie byłam zdrowa i rosłam jak na drożdżach. Latałam za moją 4 rodzeństwa jak oszalała. Szczególnie za bratem, co teraz wydaję mi się absurdalne. Byliśmy bardzo kochającą się rodziną, a na dodatek bardzo zżytą. Dorastałam. Znalazłam przyjaciół. Przeżywałam swoje pierwsze zauroczenia. Zaczęłam także grać maniakalnie w wiele gier MMO.
Szczęśliwie żyłam tak do wakacji po 6 klasie podstawówki. Pojechałam na pierwszą w życiu zagraniczną kolonię do Turcji.
Jeszcze nigdy tak źle się nie czułam jak na tej kolonii. Wieczne bóle brzucha. Tabletki przeciwbólowe i no-spa. Przetrwałam ją i wróciłam do domu. Powiedziałam oczywiście mamie o tym co się działo. Wtedy już wyczuwałam jakąś „gulę”, coś twardego pod żebrami. Nie zwracałam na to wcześniej większej uwagi. Myślałam, że tak ma być. Poszliśmy od razu do lekarza rodzinnego. Przestraszyła się. Skierowanie do szpitala, gdzie niestety Pani doktor nie wierzyła mi. „Przecież widać, że symuluje”- tak powiedziała mojej mamie. Przyjęła mnie mimo to.
Kilka badań krwi. Następnie USG, na którym jasno wyszło – jest 10cm guz.
Byłam w szoku. Moje życie nagle odwróciło się od tego czasu o 180 stopni.
Skierowanie do Centrum Zdrowia Dziecka w Katowicach i znowu kolejne badania. Kilkadziesiąt nakłóć i badań obrazowych.
Jeszcze tak naprawdę nie przyjmowałam nic złego do swoich myśli. „Przecież nie będzie źle!”
Byłam tyle czasu w szpitalu, a żaden z moich znajomych się nie zainteresował. Byłam sama, samotna. Tylko mama i tata. Już wtedy czułam się odizolowana, a to dopiero był początek.
Nie mogli mnie od razu operować, więc pierwszy tydzień gimnazjum uczęszczałam. Posmakowałam chociaż odrobiny gimnazjum, kiedy wszyscy na nowo się poznają.
Po tygodniu znowu szpital. I w końcu operacja. Guz miał zostać cały wycięty i miał być koniec. Tymczasem lekarz zrobił jedynie biopsję, bo guz wyglądał na bardzo złośliwy. Po kilku tygodniach przyszła diagnoza – Neuroblastoma.
Okres po operacji był jednym z najgorszym jakie przeżyłam. Byłam sama, odizolowana.  Nie mogłam płakać nawet, bo tak wszystko bolało, a guz jakby się na mnie wściekł. Bolało jak nigdy wcześniej. Uciskał. Przez biopsję zrobił się nabrzmiały. Widać go było bardzo wyraźnie pod skórą. Bolało.. cierpiałam. Słabłam nawet idąc dodo toalety 
Kiedy byłam w stanie od razu przenieśli mnie na oddział onkologiczny. Zaczęłam najmocniejszą chemię – czerwoną.
Straciłam nieco apetytu. Byłam słaba. Włosy wypadały garściami. Do mnie w końcu dochodziło co się dzieję. Ja byłam chora. Ja umierałam. I nie było przy mnie nikogo. Przyjaciół. Znajomych. Nikt nie pisał, nie dzwonił. Byłam sama przez wiele miesięcy, kiedy akurat kogoś potrzebowałam. Dusiłam to wszystko w sobie. Nie chciałam kolejnych zmartwień dawać na barki rodziców. Byłam sama. Byłam samotna.
W kolejnych tygodniach przeszłam wiele badań w tym także pobranie szpiku kostnego. Po dwóch latach dowiedziałam się jak bardzo dramatyczny był to moment. Mama nie chciała mnie martwić.  Miałam pobranie szpiku bezpośrednio z kręgosłupa. I to wtedy pierwszy raz naprawdę umierałam. Zatrzymało mi się serce i musieli mnie reanimować. Nie było to zatrzymanie na długi czas. To tylko minuta.
Nie było żadnych przerzutów. Nie pasowało to ordynatorowi onkologii. Robili kolejne badania. Kolejne kłucia. Skonsultowała mój przypadek z wybitnym profesorem z Wrocławia i to tam w kolejnych miesiącach mieszkałam w szpitalu.
W końcu był uśmiech losu.
Tam po raz kolejny wiele badań. Czekanie kilka tygodni na jakąś reakcję. W końcu także operacja. W tym szpitalu czułam się już lepiej. Nie bolało po operacji, choć była tak poważna. Trwała około 10-11 godzin. Miałam być w stanie śpiączki farmakologicznej przez kolejne 2 dni, a to ja wybudziłam się sama godzinę po operacji.
Wszyscy byli zaskoczeni siłą mojego organizmu. A ja poczułam później ogromną dumę. Dochodziłam do siebie w zawrotnym tempie. Byłam na OIOMie mimo to 2 tygodnie. I tyle czasu też nie chodziłam.
Następnie przyszła dobra wiadomość – to był tylko bardzo rzadki, łagodny guz trzustki. W końcowym momencie miał już 12 cm. Ważył około 2-3kg. Okrągły jak piłeczka. Śmiałam się z mamą, że połknęłam piłeczkę!
Do tej chwili mój organizm jest na tyle silny, że nie mam cukrzycy, co także jest zaskakujące dla lekarzy, bo moja trzustka ma aktualnie około 3-4 z 20cm.
Kiedy teraz myślę o tym całym czasie, który tam spędziłam. Kiedy walczyłam z guzem. Kiedy lekarze sami na początku nie mogli nic konkretnego na jego temat powiedzieć. To czułam się sama. Jestem dobrą aktorką na tyle, że nikt tego nie widział. Mojego smutku i samotności. Byłam sama. Odizolowana. Nie miałam nikogo. 
Jeśli macie wśród swoich znajomych ludzi takich jak ja. Spędzających dużo czasu w szpitalu to pamiętajcie. Ważne jest wsparcie. Zwykłe zadzwonienie i spytanie: „A jak się czujesz?”. To nie boli, a może komuś pomóc. W takich momentach przychodzi załamanie. Ja miałam 13 lat i tak się czułam.
Jednak mimo wszystko na mojej twarzy zawsze był uśmiech. Wierzyłam. Żyłam nadzieją. Przepełnia ona moje serce do dziś. Zawsze jest ze mną. Nigdy nie należy się poddawać. Nieważne co się stanie. Ponadto zawsze warto wybaczać. Ja wybaczyłam swoim znajomym mimo wszystko. Byliśmy tylko dziećmi.
Teraz uważam, że każdemu można dać szansę. Każdemu można wybaczyć. A co ważniejsze warto żyć nadzieją na lepsze jutro. Dzięki tej nadziei jestem tu gdzie jestem i mogę opowiadać swoją historię. Kiedy komukolwiek ją opowiadam nie oczekuję współczucia czy litości. Nie jest ona również oznaką mojego użalania się nad sobą.
Zawsze chcę, by ona kogoś zmotywowała do życia. Nie mam najgorzej. Mam dobre życie, ale może ta część historii da komuś motywację do życia, szczęścia, wybaczenia.

Nie traćcie nadziei. Zawsze przychodzi lepsze jutro. Pamiętajcie.

Komentarze